sobota, 21 listopada 2020

Pamiętny rok 2020.

~~~~~


 Mam dylemat czy w ogóle podejmować pisanie na blogu i to po takim czasie.

Większość ludzi żyje na instagramie czy FB nie wiem czy ktokolwiek zagląda jeszcze na blogi 🤔

Czas przez palce ucieka, rok za rokiem mija. Dziecko stało się prawie pełnoletnią kobietą, która już niechętnie pozuje stając przed obiektywem.

Ten rok będę pamiętać zawsze, odcisną się piętnem na moim życiu i nie tylko ze względu na szalejący wirus. 

Dla mnie to rok smutku i bolesnych strat.

Najpierw zaczęło się od złej diagnozy mojego taty na przełomie roku. Wszystko szybko się potoczyło i niestety tata odszedł w lutym, a w lipcu odeszła najwierniejsza istotka, która dawała mi tyle radości.

Nie ma już ze mną mojego Toffika, najlepszego przyjaciela, przytulaska z wielkim sercem, który asystował mi przy wszystkim, byliśmy wręcz nierozłączni.




Patrząc na niego to pies pełen, życia i energii do końca, po prostu nie wyglądał na chorego co widać na ostatnich zdjęciach (trzy dni przed kryzysem), ale ostatnie półtorej roku był na stałych lekach nasercowych i poprawiających oddychanie. Po schodach go nosiłam, choć on rwał się i z chęcią by poszalał, spacery były krótkie a w kieszeni zawsze nitrogliceryna w sprayu.



Do końca ciekawski, zaglądający w każdą dziurę .


Niestety nadeszła fala upałów, utraty przytomności były codzienne i musiałam podjąć najtrudniejszą decyzję w moim życiu, o jego odejściu.

Dał mi jeszcze pięć miesięcy swojego życia po odejściu mojego taty, choć już w grudniu psia kardiolog stwierdziła po badaniach, że jest tragicznie. Na początku lipca była zdziwiona, że jeszcze żyje i tak dobrze wygląda. Trwał przy mnie i stawał na nogi po kroplówkach, bo tego potrzebowałam, tym razem nie zabrałam już go do domu.

Jego strata mimo upływu prawie czterech miesięcy, a dokładnie 115 dni, jest dla mnie nadal strasznie bolesna, fizycznie odczuwalna, są dni kiedy wyję w głos. I czuję się jak kosmita nie z tej planety, zupełnie niezrozumiana, bo przecież to był tylko pies, który dał mi 11,5 roku swojego życia, który kochał nie za „coś" tylko za to, że po prostu byłam i nikt tak w domu się nie cieszył jak wracałam, chociażbym była tylko po bułki za rogiem.

Całokształt przyczynił się do tego, że załapałam pobocze i zaczęłam iść driftem przez życie. Nie jadłam, źle spałam, unikałam ludzi i rozmów, z mojej twarzy zniknął uśmiech, nie dziergałam, wiele rzeczy przestało mnie cieszyć.

Ciało zaczęło się buntować, bolał kręgosłup, stawy, były dni kiedy ciężko było mi wstać z łóżka. 
W domu robiłam co trzeba tylko po to, by się wszyscy ode mnie odczepili i dali mi święty spokój bym mogła utopić się w swojej rozpaczy.

Tak, to się nazywa depresja i to usłyszałam od psychologa.

Dzisiaj wydaje mi się, że wychodzę na prostą dzięki paru życzliwym osobom, gdybym nie miała tych kilku wspaniałych  przyjaciółek nie wiem czy wstałabym szybko z kolan.

 Nie jest łatwo, ale żyć trzeba i zadbać o siebie.

Postanowiłam pisać, wrócić, kiedyś blog był dla mnie swoistą terapią i oknem na świat.
Dzięki niemu właśnie poznałam moje wspierające przyjaciółki.

Tak więc znowu jestem 😉